Po tym dość smutnym wstępie, przejdę do omówienia brzmienia zespołu Fishmans, bo jest ono kluczowe do zrozumienia, dlaczego ten koncert jest tak wyjątkowy. Piosenki Fishmans są dziwnym połączeniem reggae, dream popu i rocka psychodelicznego. Może ciężko jest w to uwierzyć, ale to wszystko się ze sobą spina. O połączeniu z reggae najbardziej świadczą linie basu wręcz żywcem wyjęte z rocksteady i charakterystyczny gitarowy strumming. Dream pop objawia się przede wszystkim w brzmieniu, które jest przepełnione reverbem. Losowe dźwięki, nagłe zmiany melodii i charakterystyczny głos Sato to czysta psychodelia.
Koncert ten jest dla mnie doskonałym przykładem, jak bawić się kanwą swoich piosenek, jednocześnie nie zmieniając ich wydźwięku. Posłużę się tutaj przykładem utworu Long Season, o którym też swoją drogą można by napisać krótki artykuł ze względu na jego długość (ma 40 minut). Muzycy zastąpili czysto elektroniczne fragmenty solówkami na perkusji i na gitarze, które mimo, że są trochę inne od pierwowzoru, to dalej perfekcyjnie wpasowują się w klimat piosenki.
Według mnie zagranie Long Season na samym końcu jest dość symboliczne. Muzycy nie wiedzieli, że to będzie ich ostatni koncert, ponieważ Sato i perkusista Kin-Ichi Motegi planowali dalszą działalność. Nawet po odejściu Yuzuru. Piosenka ta jest uznawana za opus magnum ich dyskografii i fakt, że stała się ostatnią jaką kiedykolwiek zagrali, jest dla mnie perfekcyjnym hołdem dla twórczości, jaką po sobie zostawili.
Występ jest też genialny pod względem technicznym i wizualnym. Tak, można go obejrzeć w całości w serwisie YouTube i to w dość dobrej jakości. Widać, że wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Świetna jest praca kamery, poświęca każdemu z muzyków podobną ilość czasu i nie jest chaotyczna. Bardzo ciekawe są ujęcia, które pokazują podrygującą publiczność i jednocześnie scenę z artystami. Znowu muszę tu wspomnieć o Long Season, gdzie realizatorzy dokonali genialnego popisu światłami. Po prostu trzeba to zobaczyć.