Inside Seaside | Gdańsk

Gdy jesień bezpardonowo zabiera człowiekowi słońce, można pomyśleć, że do następnych ciepłych dni już nic rozgrzewającego nie może się wydarzyć. Letnie dni kojarzą nam się nie tylko z urlopami i odpoczynkiem, ale również ogromną ilością festiwali o różnej skali, które odbywają się w naszym kraju. Schyłek roku, niosący lodowate wiatry i zacinające w twarz mżawki ma jednak, od 2023 roku, w swoim repertuarze dwa dni przeładowane kulturą szerokiej maści. Mowa o Inside Seaside organizowanym przez agencję LIVE i Radio 357. Podobnie jak rok temu ogromne przestrzenie hal AmberExpo w Gdańsku zostały profesjonalnie przygotowane, by w bezpieczny sposób przyjąć tysiące fanów zmierzających na festiwal. Otwierająca nowy rozdział na polskiej scenie muzycznych imprez edycja organizacją, ale przede wszystkim listą występujących artystów i zespołów, zrobiła na mnie solidne wrażenie. Dając tym samym powody do refleksji, czy kolejna odsłona dorówna jej poziomem, czy może nawet będzie w stanie podnieść poprzeczkę oczko wyżej. Nie chciałem gdybać, wolałem się przekonać na własnej skórze.

9 listopada pojawiłem się na terenie AmberExpo. Muzyczną jazdę rozpocząłem od ekwilibrystycznego tria o nazwie USO 9001. Off-jazz, gęste i solidne hip-hopowe bity, które zostały wzbogacone punkowymi gitarami, sprawdziły się idealnie jako otwarcie pierwszego dnia. Myślę, że przez skalę całego wydarzenia muzycy pokazali się szerszej publiczności, co przyniesie im większy rozgłos. Zdecydowanie na niego zasługują.

Ze sceny Ergo Hestia Theatre Stage przeskoczyłem do tej bardziej kameralnej – Upstage, gdzie JAD odpalił z grubej rury. Znając ich twórczość z płytowych nagrań, byłem przekonany, że energia jaką generują na koncertach musi być niesamowita. I była, bezapelacyjnie. Tak surowego, brudnego i ekspresyjnego punka, mającego swoje inspiracje w latach osiemdziesiątych, na polskim rynku muzycznym obecnie można szukać ze świecą. Zespół słynie z krótkich koncertów, tak i ten nie był za długi (tutaj to raczej kwestia formuły imprezy). Spowodował jednak, że katowałem ich numery przez kilka dni, gdy festiwalowe emocje już opadły. Po krótkiej rozmowie z wokalistą – Krzyśkiem Paciorkiem – wiem, że 2025 rok przyniesie kolejny album, z powodu którego niezmiernie się cieszę, bo w ramach promocji, przygotowana będzie dla fanów trasa koncertowa. 

Po tak energicznym występie wskoczyłem w tłum słuchający Artura Rojka na Gdańsk Stage. Nie rozczarowałem się, bo to był występ z górnej półki. Idealnym przykładem, broniącym tezy, że były wokalista Myslovitz jest już legendą sceny alternatywnej w Polsce, świadczyć może fakt, że wykonując Długość dźwięku samotności wokalista zaśpiewał tylko kilka słów, resztę dokończyła publika. 

Zostając przy alternatywie, ponownie przeniosłem się na Ergo Hestia Stage, by zająć miejsce blisko sceny, na której pojawił się Spięty z zespołem. W tym roku był to mój trzeci raz, gdy usłyszałem piosenki z albumu Heartcore i muszę przyznać – ten na Inside Seaside był najlepszy. Spięty absolutnie nie był spięty i choć zwyczajowo gra dla dużo mniejszej publiczności, w warunkach festiwalu poradził sobie znakomicie. Zaprezentował przekrojowy materiał, ale – jak to w przypadku takich występów – szkoda, że całość nie trwała nieco dłużej.

Po trzech godzinach moje nogi i plecy zaczynały wysyłać sygnały, by zakończyć tę przygodę tego dnia, lecz byłoby grzechem tak uczynić. Zwłaszcza, gdy w kolejce czekały jeszcze The Last Dinner Party, Homosapiens i Idles. 

The Last Dinner Party to londyńska, pięcioosobowa grupa kobiet, której muzyczne korzenie sięgają wielu gatunków. W ich twórczości można usłyszeć indie rock, glam rock, a także gotyk, co sprawia, że w warunkach na żywo stają się dość ciekawym zjawiskiem. I blisko mi do opinii, że był to jeden z najlepszych występów pierwszego dnia gdańskiego festiwalu. A jak już zdążyliście zauważyć: line-up był w tym roku naprawdę dość obfity. W czasie występu The Last Dinner Party na pewno uwagę przykuwała ekspresja członkiń grupy. Nie zabrakło także teatralnych emocji. A nad tym wszystkim unosiła się wielka charyzma wokalistki Abigail Moris. Ma w sobie magnes, który nie pozwala oderwać od niej wzroku. 

Pozwólcie na krótką dygresję w tym miejscu. Wracając do pierwszej edycji Inside SeaSide, nie kryłem zachywtu, że usłyszę na scenie legendarne Kury Tymona Tymańskiego i do tej pory wspominam ten występ jako najlepszy w 2023. W tym roku, gdy organizatorzy opublikowali informację, że na scenie Upstage pojawi się nieistniejący już Homosapiens, wiedziałem, że emocje wystrzelą jak z armaty. Nie myliłem się. To był fenomenalny koncert. Nie tylko ze względu na unikatowość (zespół rozpadł się po śmierci Grzegorza Guzińskiego w 2021 roku i nie planuje powrotu), ale także ze względu na wysoką jakość zaprezentowanego materiału, który urozmaicili goście w postaci Tomasza Makowieckiego, Korteza i Artura Rojka. Nigdy wcześniej nie miałem okazji ich usłyszeć na żywo, dlatego też niezwykle mocno czekałem na ten występ. Szkoda, że nie będzie ścieżki audio z tego wydarzenia. 

Zbliżając się do końca pierwszego dnia drugiej edycji Inside Seaside, fanów czekał jeszcze występ brytyjsko-irlandzkiej grupy Idles, która od 2009 roku nie znika z czołówki reprezentantów post-punkowego nurtu, przeżywającego obecnie swoje najintensywniejsze chwile. Od pierwszych dźwięków publika na Gdańsk Stage piszczała i wrzała tak, że ciężko było usłyszeć, co wokalista Joe Talbot ma do powiedzenia. Nie ukrywam, że pierwsze dwadzieścia minut zrobiło na mnie wrażenie, bo siła z jaką prezentują się na scenie jest niespotykana. Natomiast później odczuwałem znużenie i nie do końca rozumiem fenomen tego zespołu. Moment, w którym Talbot poprosił wszystkich obecnych o uklęknięcie i czterokrotne powtórzenie “fuck the King” był dla mnie, delikatnie mówiąc, mocno słaby, co spowodowało, że trudno było mi wytrzymać do końca ich performance’u. Oczywiście, to wszystko jest wyreżyserowane i zaplanowane, tak samo jak rzucanie się gitarzysty w publikę. Uważam jednak, że w tekstach grupa prezentuje na tyle sporo postawy buntowniczej, że muzycy mogliby powstrzymać od takich scenek. Szczególnie poza Zjednoczonym Królestwem. Z ich koncertu wyszedłem rozczarowany, choć muzycznie ich pierwszy album do dziś wysoko cenię i niejednokrotnie do jego zawartości wracam. 

Na skołatane nerwy i wzburzone emocje remedium była twórczość australijskiego muzyka i producenta – RY X, który swoimi dźwiękami wprowadził obecnych przy scenie w stan melancholii. Zagwarantował więc on mieszankę melatoniny z melisą. Na sam koniec pierwszego dnia czegoś takiego właśnie potrzebowałem. Co prawda, nie wytrwałem do końca jego występu, gdyż moje nogi i plecy mówiły kategorycznie dość, to jednak te kilka numerów, których doświadczyłem, sprawiły, że zasnąłem snem sprawiedliwego, z wielkim apetytem na zagłębienie się w twórczość RY X w domowych warunkach. 

Oprócz muzycznej odsłony, w czasie pierwszego dnia można było również wziąć udział w ciekawych dyskursach prowadzonych pod szyldem Radia 357. Zaproszono interesujących gości: Zbigniewa Hołdysa, Andrzeja Dragana czy Macieja Wisławskiego. Do dyspozycji była również część kinowa (zaprezentowano chociażby materiał dotyczącyy formacji Cool Kids Of Death). Uczestnicy chętnie też odwiedzali galerię sztuki i mody czy sekcję z ręcznie malowanymi plakatami. Myślę, że każdy zdecydowanie znalazł coś dla siebie i niekoniecznie musiały to być muzyczne występy. 

Drugiego dnia dotarłem na teren AmberExpo nieco później, przez co zdążyłem na drugą połowę koncertu Vito Bambino, który, mimo że nie trafia w mój muzyczny gust, jest chodzącą sceniczną energią. Po tym, jak obecni przy scenie się bawili, jak śpiewali i tańczyli, można śmiało powiedzieć, że były wokalista Bitaminy potrafi swoją charyzmą rozruszać najbardziej betonowe nogi i nawet moje, choć nadal zmęczone dniem poprzednim, momentami tupały w rytm lecących dźwięków. Pogoda na zewnątrz była typowo listopadowa, ale wewnątrz hali momentami wrzało. 

Równo o 19:30 na kameralnej scenie Upstage pojawił się trójmiejski zespół Klawo. Eklektyzm (jazz wymieszany z elektroniką) obudowany w wielu miejscach sekcją dęciaków sprawił, że na długo po zakończeniu koncertu nie chciałem opuszczać sali, gdyż emocje i wrażenia minionych chwil wciąż wisiały w powietrzu. To była sztuka przez duże “Sz”, a i duma łapie za serce, że trójmiejska scena posiada takie perełki, które swoją jakością i muzyczną inteligencją powinny zdobywać europejskie i światowe sceny. Czekam bardzo na nowy album (ma się on ukazać jeszcze w tym roku). Po tym występie czekałem już tylko na gwiazdę wieczoru – Black Pumas, bo lineup pierwszego dnia był nie do pobicia. Niemniej jednak, postanowiłem, że wybiorę się jeszcze na panel dyskusyjny dotyczący produkcji płyt winylowych. To była interesująca rozmowa, a sądząc po frekwencji, przyciągnęła również innych maniaków czarnego krążka. 

Hania Rani, której występ miał miejsce na Ergo Hestia Theatre Stage uważam za niezrozumiały muzyczny eksperyment. Zgromadzony tłum zachowywał się niczym zahipnotyzowany, za to ja miałem spory problem, by przez połowę występu utrzymać skupienie i ostatecznie nie dotrwałem do końca. Wychodząc z hali, zahaczyłem o galerię obrazów, by ostatecznie dotrzeć do strefy książek, gdzie znalazłem pozycje jednego z moich ulubionych wydawnictw – ArtRage. 

Christian Lee Hutson – amerykański muzyk grający połączenie country, Americany i folku – zaczarował swoją grą na banjo i mandolinie scenę Upstage. Przypominający z wyglądu informatyka wyrwanego z głębokiej piwnicy, sprawił swoją muzyką, że na moment przeniosłem się do Stanów, gdzie country, jak wskazują różne głosy, przeżywa teraz swoją drugą młodość. Mimo że nie był to występ, który na długo zapisze się w mojej pamięci, bawiłem się całkiem dobrze, tak samo jak ludzie zgromadzeni wokół mnie. 

Black Pumas – tej grupy absolutnie nie trzeba przedstawiać. Myślę, że każdy, mimo braku znajomości tytułów, słyszał choć raz takie piosenki jak More Than A Love Song czy Colors. Duet Adriana Quesada oraz Erica Burtona funkcjonuje w przestrzeni muzycznej od 2018 i dzielnie podąża szlakiem soulu i R&B. Wspomniane gatunki muzycy ubarwiają odrobiną psychodelii i rocka. 10 listopada na Gdańsk Stage, o godzinie 23 termometry wystrzeliły ze skali. Intensywność dźwięków, kapitalne poczucie rytmu sekcji rytmicznej, harmonijne chórki i przede wszystkim ogromny luz i precyzja wokalna Burtona sprawiły, że z ogromną przyjemnością karmiłem się tym, co płynęło ze sceny. Mimo zmęczenia i późnej pory, bezapelacyjnie warto było czekać na ten koncert. Zwłaszcza, że jak ogłosił wokalista, to był ostatni koncert na trasie. To była prawdziwa petarda, wielka przyjemność i jednocześnie, dla mnie, zakończenie drugiej edycji Festiwalu. Po tym występie można było usłyszeć jeszcze Lor i Kerala Dust, lecz moje akumulatory pokazywały już blisko 0% zasobów. 

Ponownie organizatorzy festiwalu, skalą, rozmachem i profesjonalizmem udowodnili, że jesień w Polsce nie musi być depresyjna i dobijająca. Ponownie utwierdzili mnie w przekonaniu, że Inside Seaside staje się niezwykle mocno pulsującym punktem na mapie masowych muzycznych imprez w naszym kraju. Porównując obie edycje: uważam że gigantyzm pierwszej nie został w tym roku pobity, mimo że poziom tegorocznej był naprawdę wysoki. Ale taki jest chyba urok wszystkiego, co pierwsze. Ogromną zaletą tego festiwalu jest możliwość poznania artystów i zespołów z różnych muzycznych światów, co sprawiło w tym roku, że na moją listę odkryć trafił RY X. Apetyt na kolejną edycję rośnie i już odliczam dni do pierwszych ogłoszeń.