Maciej Meller to niewątpliwie człowiek-orkiestra. Gitarzysta znany z Riverside, a także z nieistniejącego już Quidamu, którego był współzałożycielem, wcielił się niedawno w twórcę ambitnego i niezwykle rozbudowanego projektu Zenith oraz Zenith Acoustic, by ostatecznie postawić wszystko na jedną, choć niełatwą i enigmatyczną kartę, jaką jest najnowsze wydawnictwo – Hidden River. Noise Tracks Vol. 1. We wcześniejszych zapowiedziach, gdy pojawiły się pierwsze głosy o tym pomyśle, autor powtarzał wielokrotnie, że będzie to niezwykle osobista podróż przez dźwięki, które wymykają się łatwej klasyfikacji. Największa ciekawość pojawiła się w momencie, kiedy Meller powiedział, że będzie to wyłącznie gitarowe granie. Bez gości, klawiszy, sekcji rytmicznej. Tylko on i wiosło plus stary, wyciągnięty z szafy efekt i przedmioty pomocnicze, takie jak na przykład srebrna, aluminiowa folia.
To bezapelacyjnie portret człowieka, jakiego do tej pory nie mieliśmy okazji poznać. To wyprawa w odległe zakątki duszy i charakteru. To dobrowolne i powolne odkrywanie tajemnicy ukrytej gdzieś głęboko pod warstwami. Gdybym miał zobrazować, co czuję w czasie odsłuchu, to najbliżej byłoby mi do postaci zamkniętej na cztery kwadranse w małym, hermetycznym pokoju, bez wlatującego światła, za to wypełnionego po brzegi dźwiękami o różnych barwach i sile. Owa postać doświadcza w czasie pobytu wielu stanów emocjonalnych, a obrazy powstałe w ich trakcie, kładą się bezpardonowo na ścianach pomieszczenia, by absorbować każdy analizujący je neuron.
Gdy spojrzymy chociażby na tytuły sześciu kompozycji, z łatwością możemy dopasować każdy z nich do dynamicznie zmieniających się nastrojów i etapów w życiu. Złowrogie, duszne i ołowianie ciężkie Forest i Lake są imitacją trudnych chwil, momentów, gdy tracimy oddech i dławi nas lęk, by po chwili złapać solidny, dziesięciominutowy oddech zimnego powietrza w postaci Frozen Field. Już w tym miejscu albumu byłem pełen podziwu dla umiejętności kompozytorskich Mellera. Samą gitarą i efektem potrafił stworzyć przestrzeń, która zatrzymuje na pewien czas krążące w powietrzu atomy, by dać ujście wyobraźni.
Po ostygnięciu, ponownie przychodzi moment na nerwowe wzburzenie i burzę myśli w postaci kompozycji Storm. Z początku opanowane i niespieszne dźwięki, owiane floydowską solówką, przeradzają się w rytmiczne, przesterowane sygnały, dające początek sztormowi, który swoją wyegzaltowaną siłą ostatecznie osnuje słuchacza mgłą.
Fog zabiera ponownie nas do lasu, ale tym razem jest on okryty mętną, lepką aurą, z której niełatwo się wydostać. To etap poszukiwania wyjścia, próby ucieczki z mroku, ale również i symbol samotnej wędrówki oraz obserwowania dumnych, porośniętych mchem drzew wskazujących drogę na północ, by odnaleźć ukrytą rzekę.
Hidden River to długa suita, w czasie której widzę scenę ze stojącym nad brzegiem człowiekiem, w otoczeniu lasu i drewnianej, starej, jednoosobowej łajby. Wiszący w powietrzu problem decyzyjności – wsiąść czy nie – jest przytłaczający i jednocześnie intrygujący. Emocjonujące, nastrojowe i nieco posępne solo gitarowe, wzbogacone o dźwięk pękającego i skrzypiącego drewna, pcha w kierunku wejścia na pokład, by w ostateczności poczuć lekki i rozluźniający napięcie powiew wiatru. W tej kompozycji, mam wrażenie, ukrytych jest najwięcej niuansów i znaczeń, w puli których niewątpliwie każdy znajdzie swój punkt zaczepienia.
Warstwa produkcyjna jest minimalistyczna, ale jednocześnie bardzo przemyślana w swojej spontaniczności. Przestrzenne brzmienie, czasem wręcz organiczne, nadaje całości specyficzny, introspektywny charakter. Słychać, że Meller postawił na emocjonalną szczerość, unikając nadmiernych ozdobników czy sztucznych efektów. Oprawą graficzną i realizacją fotografii zajął się Michał Florczak, który wykorzystując swoje doświadczenie i sznyt nadał całości odpowiedniej głębi. Dobrym duchem i producentem wykonawczym niniejszego wydawnictwa był ponownie Piotr Mazurowski. Wszystkie elementy musiały ze sobą zagrać, byśmy otrzymali taki unikat.