Dobry Western nie jest zły, czyli muzyka, film i książka. Me and That Man, Warszawa, Palladium 27 III 2024, oraz… Bracia Sisters.

To nie będzie ani relacja, ani recenzja, choć na początku informowałem kierownictwo portalu, że napiszę o warszawskim koncercie Me and That Man. Ale wszystko poszło nie tak, nie znaczy że źle, po prostu inaczej. Zacznę od tego, że zgrzeszyliśmy w środę wielkanocną. Nie udaniem się na koncert Me and That Man, a spóźnieniem. Napiętych terminów nie uratowało nawet Pendolino, które jadąc z Trójmiasta było punktualne jak japoński Shinkansen, choć nie da się ukryć, sporo wolniejsze.

Do warszawskiego Palladium wpadliśmy przed występem gwiazdy wieczoru, ale zbyt późno by usłyszeć choćby jedną nutę WAVS i docenić, lub znudzić się występem Frank the Baptist. Frank nie porwał, ale może to kwestia nastroju potęgowanego przez piknikowe nastawienie publiczności, która bardziej tłoczyła się przy barach niż pod sceną. Tym razem człowiek w cylindrze, bo w cylindrze występuje frontman i lider grupy, Frank Vollmann, nie podbił klubu przy warszawskiej ulicy Złotej, być może dlatego, że Palladium jest za mała dla dwóch tak samo ubranych wokalistów, nadal więc korona, a raczej królewski cylinder tego miejsca, należy do Krzysztofa „Grabaża” Grabowskiego z kapel Pidżama Porno i Strachy na Lachy. Wysłałem zresztą fotkę „Grabażowi” i był przekonany, że to jakiś zapomniany występ Pidżamy.

Inaczej było kiedy na scenę wyszli Nergal, Porter i spółka. Co tu dużo mówić, grają porywająco: melodyjnie i przebojowo, ostro i folkowo, z nutką country i rocka z amerykańskiego południa, piękne granie od pierwszej piosenki, Run With The Devil, którą na płycie New ManNew SongsSame ShitVol.1 wykonuje norweski jazzman i metalowiec Jørgen Munkeby.

Rock dla każdego, i dla publiki, która słuchała Behemotha, bo lubiła black i death metal, i dla tej, która się do tego zmuszała w akcie solidarności z poglądami ściganego przez kościół, prawicowe media i sądy liderem. Rock energetyczny i przebojowy, który na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych uczynił z Porter Bandu Johna Portera gwiazdę, a album Helicopters wpisał na listę legendarnych wydawnictw naszego rynku muzycznego. To jest mniej więcej ten sam casus.

Kto zna trzy płyty Me and That Man, ten na koncercie tego zespołu się nie zawiedzie, choć na scenie brakuje wokalistów, którzy gościnnie uczestniczyli w ich nagrywaniu. Nergal i trzeci wokalista bandu, Matteo Bassoli, zastępują ich znakomicie, także liderkę grupy Myrkur, Amalie Bruun. Dzięki ci o opatrzności rocka, że w 2008 Bassoli zjechał do Polski z zespołem At The Soundawn i ukorzenił się w polskiej, muzycznej glebie, grając między innymi w trójmiejskim Blindead, a teraz z Nergalem i Johnem.

Swoich piosenek nie mógł zaśpiewać Sasha Boole (Ołeksandr Bułicz), który oprócz tego, że współpracuje z Me and That Man, jest także pisarzem i oficerem. – Obowiązki w Ukrainie, wyjaśnił ze sceny Nergal. Mimo że skład koncertowy odbiegał od studyjnego, to jakiekolwiek narzekanie na jakość występu Men and That Man powinno być ukarane natychmiastowym zepchnięciem malkontenta w najbarwniejsze i najsłodsze czeluści Disco Polo.

Koncert to była profeska absolutna, niezależnie od tego, kto śpiewał i z której płyty numer pochodził, a John nie wygląda na faceta o rok ledwie młodszego od Prezesa wszystkich Prezesów, Jarosława Kaczyńskiego. Jest pełen energii znanej z czasów Porter Bandu. W tym momencie aż się prosi, by Me and That Man włączyli do repertuaru którąś z piosenek kwartetu Porter – Mrożek – Cwynar – Chalimoniuk.

Gdybym miał moc sprawcą, to nie tylko zamówiłbym u Me and That Man covery Portrer Bandu, ale i, a może przede wszystkim, doszył do ich muzyki film. Ma się rozumieć western! Tak bym zrobił, gdybym był producentem wszechmogącym, ale nawet mając takie moce, nie zmieniłbym jednego, bo ciężko byłoby mi cofnąć czas, przyznacie że to dość trudne i na deser wyrzucić z listy płac laureata dwóch Oskarów i jednej Legii Honorowej, BAFT, Złotych Globów, Cezarów i wielu, wielu innych nagród, czyli francuskiego kompozytora Alexandre Desplata. On bowiem skomponował muzykę do Braci Sisters (w rolach tytułowych John C. Reilly i Joaquin Phoenix) wspaniałego, mrocznego, ale momentami zabawnego westernu, który świetnie współgrałby z muzyką Me and That Man.

Niemożliwym jest wymienienie ścieżki dźwiękowej filmu Jacques Audiarda, ale można sobie poradzić zupełnie inaczej. Czekając na western, którego twórcy okażą się geniuszami, bo zainspiruje ich do stworzenia filmu muzyka Me and That Man, można czytać powieść Patricka deWitta Bracia Sisters i słuchać przy tym wszystkich trzech płyt i singli kapeli Nergala i Johna Portera.

Rozbudziłem apetyt na westerny? Jest parę, które mogliście przeoczyć, zwłaszcza jeden, tak dobry, że jak to bywa z dobrymi serialami, skończył się na jednym sezonie, i niech nie zniechęca Was informacja, że to kobiecy western. To po prostu dobre kino według pomysł Scotta Franka i Stevena Soderbergha, w niezwykłym formacie, bo twórcy uważali, że odcinki powinna trwać tyle ile trzeba, zatem otwierający ma godzinę i dziesięć minut długości, najkrótszy z siedmiu ledwie czterdzieści jeden minut, a najdłuższy osiemdziesiąt. Prawdziwie platformiany serial, którego nie ograniczają telewizyjne ramówki.

https://www.youtube.com/watch?v=CrlZCRncCwA&t=59s

Za tydzień ćwierć The Smiths, pół Electronic, oraz kawałek The The, czyli cały Johnny Marr wraz z zespołem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *