Have A Nice Life – „Deathconsciousness” [PłytOpowieść]

Zdarza się, że niektóre płyty muszą trochę odczekać zanim dostaną odpowiednią dawkę uznania. Spokojnie czekają w odmętach serwisów streamingowych czy na półkach niszowych sklepów z płytami. Podobnie było z pierwszym wydawnictwem amerykańskiego duetu Have A Nice Life – "Deathconsciousness". Album ujrzał światło dzienne 24 stycznia 2008 roku. Nie poświęcono mu praktycznie wcale profesjonalnej, prasowej uwagi. Był za to dość popularny na stronach internetowych typu "Sputnik Music" czy "Rate Your Music" i muzycznych forach obrazkowych. Mainstream usłyszał o tej płycie dzięki serwisowi "Kerrang!", który opisał go w artykule w 2019 roku. W zasadzie od momentu tej publikacji, a zwłaszcza w ciągu ostatnich lat, spokojnie można mówić o "Deathconsciousness" jako płycie ze statusem "cult following". Ale w sumie, dlaczego tak się stało? Co tak bardzo zachwyciło muzycznych nerdów z całego świata?

Po pierwsze jest to album bardzo koncepcyjny. Główny motyw obraca się wokół fikcyjnego kultu, którego celem jest zabójstwo Boga. Teksty pokazują perspektywę lidera organizacji oraz wierzących. Za pomocą tych historii autorzy dokonują krytyki religii samej w sobie, zadają pytania o sens wiary w sacrum i istoty pozaziemskie. Klimatu dodaje jeszcze okładka, na której widnieje przyciemniona wersja obrazu Jacquesa Louisa Davida Śmierć Marata, który ma symbolizować oddanie lidera kultu, tak jak oddany był Marat dla sprawy rewolucji francuskiej, czyli bezwarunkowo i bezkompromisowo. Płyta jest bardzo immersyjna, utwory pozwalają wczuć się w ten klimat i wyobrażać sobie co czują bohaterowie tekstów. Najbardziej do gustu przypadły mi Bloodhail i Earthmover, które opowiadają tę samą historię, ale z dwóch perspektyw – w tym pierwszym zapoznajemy się z perspektywą kierującego kultem, a drugi to już obraz ludzi, którzy za nim podążają. Warto je przeczytać.

Teraz w końcu mogę zająć się muzyką. Zdecydowałem się najpierw opowiedzieć trochę o backstory albumu, ponieważ pisanie o samej muzyce nie oddałoby wszystkiego, tak jak bym tego oczekiwał. Całość jest utrzymana w klimatach shoegaze’u i post-punku. Wokalista i kompozytor płyty Dan Barret jako główne inspiracje wskazał na The Sisters of Mercy, The Smiths, Joy Division i My Bloody Valentine. I to wszystko bardzo słychać. Utwory są zwykle długie, mają w sobie dużo reverbu i noise’u, są przedłużane i niezwykle emocjonalne. Pasują do konceptu, słychać w nich wszystkie uczucia jakie mogłaby mieć osoba, która zdecydowała się być zabójcą Boga.

To zaangażowanie słuchacza w płytę bardzo dobrze obrazują koncerty HANL. W ich trakcie liczy się punkowa teatralność, włączenie się publiczności w “przedstawienie” i tworzenie kolektywu, który łączy się na tylko jeden muzyczny wieczór. W zasadzie na wszystkich koncertach widownia zna wszystkie teksty i śpiewa piosenki tak, jakby byli członkami tego fikcyjnego kultu. Najbardziej widać to podczas wspomnianej już wcześniej piosenki Bloodhail i jej refrenu. Wystarczy raz usłyszeć to charakterystyczne “Arrowheads…”, by nigdy nie wypadło ono z naszej pamięci.

Na samym wstępie pisałem o tym, że płyta została bardzo rozpopularyzowana w internecie, głownie za sprawą forów obrazkowych. Nie tylko. Formacja Have A Nice Life zyskała także popularność, dzięki pewnemu serwisowi społecznościowemu i raperowi Lil Peepowi. Wspomniany artysta zsamplował piosenkę A Quick One Before the Eternal Worm Devours Connecticut, której początek stał się niejako trendem na niczym innym jak Tiktoku. O artystach zyskujących popularność, jak i piosenkach znajdujących chwałę od zera, dzięki tej aplikacji można byłoby napisać cały artykuł, a HANL jest tylko jednym z wielu przykładów. Moim zdaniem pokazuje to, że muzyka undergroundowa dalej ma znaczenie i ludzie wciąż chcą jej słuchać.

Deathconsciousness to płyta, która znalazła uznanie wśród muzyków wojujących w tych mniej popularnych gatunków, a nawet udało jej się w pewnym sensie przejść do mainstreamu, dzięki Lil Peepowi. Ma niepowtarzalny koncept, który sam w sobie sprawia, że warto jej posłuchać i sprawdzić coś nowego. Nie ukrywam, że jest to jedna z moich ulubionych płyt, nie jest bez wad, ale i tak warto ją poznać. Chociażby dla samego Earthmovera.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *