Mimo tego, to właśnie Nowy Jork jest tym miejscem, które się o niego martwi. Nie jest dobrym i bezpiecznym domem, ale domem mimo wszystko. Równie niepokojący jest inny tekst, ten, który okrasza PDA. Tym razem mamy do czynienia z opowieścią o sytuacji, w której, prawdopodobnie, dochodzi do zbliżenia między nim a nieznaną nam osobą. Uwaga zwrócona jest jednak tylko na to, jak ta druga osoba wygląda w stanie odurzenia. Odczłowiecza to całe zbliżenie. Nie ma w nim uczuć. Liczy się tylko bycie pod wpływem jakichś substancji. Powracamy także do narracji o opiekuńczym mieście, w którym jest dwieście łóżek, na których ta tajemnicza osoba mogłaby spać i… pozostać też w spirali korzystania z narkotyków. Tekst do Roland również należy do tych bardziej przytłaczających. Znajomy naszego narratora jest rzeźnikiem i bez wahania chodzi ze swoimi nożami po mieście, nie zważając na bezpieczeństwo innych. Ten fragment jest zresztą bardzo ironiczny, gdyż zaraz po nim pojawiają się następujące słowa: „Oh look it stopped snowing”. Jakby chodzenie z wyciągniętym nożem po mieście była najnormalniejszą czynnością w Nowym Jorku.
Piosenka, do której wracam najczęściej to Stella Was a Diver and She Was Always Down. Fani dyskutują nad jej interpretacją od lat. Większość uważa, że tekst opowiada o prostytutce, która jest nieszczęśliwa i nienawidzi swojego życia. I marzy jedynie o samobójstwie. Ja widzę tutaj coś więcej. Tekst maluje mi jeszcze bardziej ponury obraz Nowego Jorku niż te, które przywołałem wcześniej. Tamte mają w sobie chociaż trochę pocieszenia, że to miasto jest w pewnym sensie opiekuńcze. W Stelli nie ma o tym nawet słowa. Mamy tylko smutny obraz kobiety tonącej w zmąconej wodzie rzeki Hudson, który nikt nie próbował nawet pomóc. Tym samym wracamy do tematu odczłowieczania. Mamy do czynienia z wielomilionowym miastem i nikt niczego nie zauważył? To potwierdzenie największego minusa życia w wielkiej metropolii. Jednostki, które się pogubiły, mają trudność w odnalezieniu pomocy, mimo tak wielu ludzi dookoła.
Brzmienie na płytach ma znaczenie, bo jest w pewnym sensie odzwierciedleniem tego, jak artyści podchodzą do swojej muzyki, jak komponują, z czym się kojarzą, jakie mają możliwości, co chcieli osiągnąć. Innymi słowy brzmienie ma oddawać vibe albumu. Trudno jest opisać owe brzmienie na Turn on the Bright Lights. Interpol często jest porównywany do Joy Division i jest w tym troszkę prawdy. Paul Banks śpiewa podobnie do Iana Curtisa, a riffy posiadają trochę tego brytyjskiego ducha. Wszystko nagrane jest czysto, ale teksty, dla przeciwwagi, są brudne. Wpasowuje się to idealnie w obraz Nowego Jorku. Codziennie widzimy zdjęcia, na których bardzo bogaci ludzie spacerują po ulicach, a kilka metrów dalej leżą strzykawki, które bynajmniej nie były użyte przez lekarzy. Pod względem czysto muzycznym największe pochwały należą się basiście Carlosowi Denglerowi. Podczas pisania piosenek na album żartował, że powinni go nazwać Celebrated Bass Lines of the Future. Nie pomylił się więc ani trochę. Są niesłychanie dobre i w trakcie nauki jakiegokolwiek riffu zawszę dochodzę do podobnego wniosku: nie da się ich zagrać tak samo dobrze, jak on.
Turn on the Bright Lights miało wpływ na dziesiątki artystów. Zespoły The Killers czy Editors to tylko pierwsze (i najbardziej znane) przykłady z brzegu. Sam fakt, że płyta została wydana z ramienia niezależnego studia Matador już jest imponujący. Interpol był wyjątkowy i wpływowy. Sama ich estetyka była w pewien sposób nowatorska. Muzycy manifestowali swoją odmienność również w trakcie koncertów. Na scenie występowali w garniturach. Wyglądali tak, że, z jednej strony, mogliby iść na koncert jazzowy, a z drugiej: pracować na Wall Street. Elegancko ubrani młodzi, grający rocka, śpiewali jednak o prostytucji, samobójstwie czy problemach z narkotykami. Kojarzy się to z buntem przeciwko temu brudowi. Tak jakby przez swoją estetykę chcieli pokazać, że to miasto ma problemy i chcą mu jakoś pomóc, bo po prostu je kochają, tak jak ono kocha ich.