Ostatnia płyta Johnny’ego Marra spodobała mi się, ale zanim kupiłem bilety na koncert sprawdziłem, czy będą to tylko aktualności, czy także wspomnienia z czasów The Smiths. Okazało się, że lista utworów granych w trakcie trasy The Spirit Power Tour, promującej wspomniany album, gwarantowała nie tylko przypomnienie numerów tworzonych i granych z Morrissey’em, ale też te z czasów współpracy z wokalistą i gitarzystą New Order, Bernardem Sumnerem (jako muzyk Joy Division znanym pod pseudonimem Bernard Albrecht), czyli nagrania tworzone pod szyldem Electronic. Na bis Passenger Iggy’ego Popa, zatem w Londynie czekała mnie pełnia szczęścia. Ciekawy byłem nie tylko występu jednego z najważniejszych gitarzystów rocka, ale i miejsca w którym wystąpi, położonej w Hammersmith Apollo Eventim.
Grali tu najwięksi. Na przełomie roku 1964 i 1965 Beatlesi dali w trzy tygodnie 38 koncertów. Gonią ich Iron Maiden, którzy występowali w Hammersmith aż 25 razy. Listę wykonawców i nagranych tu płyt oraz filmów można byłoby wyliczać bez końca. Dodam więc tylko jedno, ale ważne w kontekście tego, co się wydarzyło 13 kwietnia nazwisko: w lipcu 1973 David Bowie zakończył w tym miejscu swą przygodę z wizerunkiem Ziggy Stardusta. Sala zbudowana w stylu Art Deco (1932 rok) robi wrażenie, zwłaszcza gigantyczne piętro z miejscami siedzącymi. Pojemność wynosi 3600 miejsc, czyli o 700 więcej od warszawskiej (wciąż w remoncie) Sali Kongresowej.
Marr, Morrissey, Rourke i Jouce wydali swoją pierwszą płytę w osiem lat po wybuchu punkowej rewolty, która miała przywrócić proste, gitarowe granie. Świat znów potrzebował apostołów gitarowego brzmienia, ale po dekadzie od pierwszego punkowego singla (New Rose The Damned) nie chodziło już o przełamanie dominacji rocka symfonicznego, wszystkich krautów, progresywów i jazzów, concept albumów i suit, lecz przebicie się przez synth pop, nowy romantyzm i gotyk, zasiane między innymi przez starszych kolegów z Manchesteru, czyli OMD i New Order. Brzmienie The Smiths, subtelne, melodyjne i misterne, lecz pozbawione gitarowych wyścigów, sprawiło, że byli jak letni deszczyk. Ożywczy, ale i też krótki. Zespół istniał ledwie pięć lat (1982-87), wydał zaledwie cztery albumy (The Smiths, Meat is Murder, The Queen is Dead oraz Strangeways, Here We Come), ale stał się jednym z najważniejszych w historii brytyjskiego rocka i źródłem inspiracji dla dziesiątek gwiazd: od Oasis pod Radiohead.
Stali się legendą, która przedwcześnie zeszła ze sceny, stąd koncerty Marra, nawet w Wielkiej Brytanii są okazją do kontaktu z muzyką, której wielu fanów nie miało okazji poznać na żywo, przynajmniej nie na tyle razy, ile by tego chcieli w młodości. Dla mnie był to pierwszy raz i nie było w nim jakiejś tajemniczości, bo znałem występy Johnny’ego Marra z internetu. Bez zaskoczeń, ale… tylko do czasu!
Po zagraniu szesnastu piosenek: dziewięciu Marra (największy aplauz przy tytułowym dla płyty i touru Spirit Power and Soul), sześciu The Smiths (najgłośniejsze śpiewy przy This Charming Man i Bigmouth Strikes Again) oraz jednego Electronic (Get the Message – szał!), na scenie pojawił się Neil Tennant z Pet Shop Boys i zaśpiewał wraz z Marrem Rebel, Rebel wspominanego już Davida Bowiego, co wyeliminowało z setlisty Passengera Popa.
Coś za coś, ale było warto, Passengera przecież piłują wszyscy. Rockowe granie przeszło w synth pop i Eventim Hammersmith zamieniło się w taneczny parkiet, falując do wielkiego przeboju Electronic Getting Away With It, w którego nagraniu brał udział Tennant. Po numerach The Smiths, w których Marr wykonywał partie wokalne Morrissey’a, tym razem zastępował Berniego Sumnera.
To już był pełen odlot, kulminacja i zarazem ostatni numer z podstawowej części koncertu. Na bis dwie piosenki The Smiths. Odśpiewane chóralnie You Just Haven’t It Yet Baby i There Is a Light Never Goes Out.
Znakomite przesłanie na koniec koncertu, ale nie nocy, bo z soboty na niedzielę Londyn oferuje wiele rozrywek. My wróciliśmy na Brixton, gdzie miałem do skończenia Hotel ZNP, powieściowy debiut Izabeli Tadry. Zabawne i przejmujące, w treści, dramaturgii i formie, przynajmniej dla mnie, między Wojną polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną Doroty Masłowskiej i Jak pokochać centra handlowe Natalii Fiedorczuk. Momentami zabawny, a momentami przytłaczający i porażający monolog młodej kobiety od której wszyscy czegoś chcą: począwszy od matki, a na mężu i kochankach kończąc. Chcą ją ukształtować, ulepić i oprawić w ramki jako swój ideał, zabawkę, trofeum. Mocno polecam, bo choć krótkie (nieco ponad 170 stron), to niezwykle treściwe i dające więcej emocji niż opasłe tomy, i co godne uwagi świetnie, niezwykle precyzyjnie napisane!
Przy Hotelu ZNP Tadry można się pośmiać, ale summa summarum, to poważna lektura, wymagająca skupienia. A coś w pełni rozrywkowego, najlepiej serial? Polecam Resident Alien, kolejną pozycję ze stajni kanału Scyfy, znanego z produkcji między innymi Expanse i Happy! Tym razem to komediowy serial, który opowiada o awaryjnym lądowaniu kosmity, który przyjmuje ludzką powierzchowność i próbuje żyć w górskim miasteczku stanu Kolorado. Znakomity jest Alan Tudryk, który gra rolę głównego bohatera, mega silnego, nadinteligentnego, ale kompletnie nieprzystosowanego do życie wśród ziemian kosmity, który przyjmuje tożsamość doktora Harrego Vanderspeigla. Tudryk jest wyrazisty jak Ben Odenkirk w Better Call Saul, Bryan Lee Cranston w Breaking Bad czy James Gandolfini w Sopranos.
Kiedy kosmita słyszy że jest frajerem protestuje, ale jakoś to przełyka, ale kiedy mówią do niego „jesteś człowiekiem”, odpowiada, że to to przykre. Bo ludzie są głupi, na drabinie ewolucji stoją żałośnie nisko, ich cywilizacja dopiero raczkuje, a budowa ciała, zwłaszcza mężczyzn, pozbawiona jest logiki (mamy sutki, z których nie leci mleko). Do tego ludzkie mózgi i inteligencja są rozbrajająco powolne i małe, odurzają się alkoholem i trawą, a kiedy słyszą, żona odeszła, straciłem pracę, życie jest okropne, odpowiadają: śpiewasz country?
Serial emituje Netflix. Za tydzień o Ripleyu, szpiegowskich powieściach i The Cult, bo zjeżdżają do Polski.