Formacja Behemoth niejednokrotnie udowodniła, że ich twórczość – na przestrzeni trzech dekad – nie jest zwykłym kopiuj-wklej. Ciężko znaleźć w dyskografii dwa bliźniacze albumy, co jest wyłącznie silną podporą dla tezy, że zespół dowodzony przez Nergala nie stoi w miejscu i nie zajmuje się wyłącznie odcinaniem kuponów, dzięki zbudowanej do tej pory popularności. Bez wątpienia, każda kolejna produkcja kotwiczy w szeroko rozumianym black metalu i jest tego wyraźnym manifestem. Najnowsze wydawnictwo pod tytułem The Shit Ov God niejednokrotnie wykracza jednak poza utarty schemat.
Prowokacyjna estetyka, styl bycia nie tylko Nergala, ale również i pozostałych członków zespołu na stałe wpisana jest w obrazek Behemotha, chociażby poprzez tytuł albumu. Osiem kompozycji, tematycznie spójnych, staje się wędrówką przez hedonistyczny i ponad miarę wychwalany kult jednostki, konfrontując go z silnym przywieraniem do niejednokrotnie wyimaginowanych zbawców, u których owa jednostka poszukuje rozwiązań. Mentalne bariery człowieka i wewnętrzne konflikty stają się siłą napędową The Shit Ov God, dając paliwo do niezwykle metalowych, ale różnorodnych, kompozycji.
Nie będę odkrywczy, gdy napiszę, że teksty niosą ze sobą uczucie i odczucie zła oraz wiecznej rozpaczy. Te uczucia przedstawione są w różnych konfiguracjach i interpretacjach. Nierzadko narracyjny wokal Nergala, wymieszany z krzykliwymi i wybuchowymi frazami, chociażby w The Shadow Elite, pokazuje, że zespół nie chce zajechać słuchacza, wręcz przeciwnie – daje przestrzeń na odetchnięcie i refleksję. Zespół z tęgiej nawalanki ewoluował w mistrza suspensu, kiedy tego potrzeba. Jednocześnie fanatycy dźwięków łamiących szyję nie będą rozczarowani, gdy usłyszą To Drown the Svn in Wine, który w mojej ocenie jest najcięższym i najszybciej lecącym, z dużej wysokości, młotem. Podczas koncertowego moshowania na pewno odlecli (niejedna) głowa.
Różnorodność i większą melodykę niewątpliwie usłyszymy w Sowing Salt, który, choć nadal agresywny i ciężki gatunkowo, jest niezwykle rytmiczny i wpada w ucho. Niejednokrotnie go odtwarzałem i za każdym razem odkrywałem inne ścieżki dla moich myśli. Brzmienie płynące z O Venvs, Come! w hipnotyczny sposób przypomina mi grobową aurę Lacrimosy. Swoim tempem o średniej prędkości nabiera jeszcze większej głębi, która jak kula u nogi, z topornym łańcuchem ściąga na dno. Akustyczne zakończenie Avgvr (The Dread Vvltvre) jest akcentem, którego totalnie nie można się spodziewać i w tym tkwi jego siła. Nie wiem dlaczego, ale gdy pierwszy raz je usłyszałem, skojarzyłem z chwilą, gdy odłączają od człowieka respirator.