..kiedy w 2022 roku inowrocławskie wydawnictwo Farna Records zaprezentowało debiut Origin Of Escape, pomyślałem że szanse na promowanie świetnych, lecz nieznanych szerszej publiczności zespołów nadal są. Niezależna oficyna, świeże podejście do prowadzenia działalności, brak korporacyjnych spaczonych mechanizmów, a przede wszystkim spore chęci do wyszukiwania ciekawych pierwiastków, sprawiły, że im zaufałem. I co ważne, jak do tej pory, ich wybory nie okazały się ukrytymi w trawie widłami, których uderzenie zostawia na długo nieprzyjemny ślad. 26 kwietnia 2024 roku przynosi kolejne odkrycie jakim jest zespół Error Theory, za którym kryją się: Michał Górniewicz (elektronika) i Krzysztof Szajda (gitary, wokal), znany z zespołów takich jak Eraser Effect czy Living On Venus. Już teraz mogę Wam powiedzieć, że Art Of Death to wydawnictwo wysokiej klasy, mięsiste i wyrafinowane jak wołowina Wagyu. I uwaga – będzie ono w dwóch wersjach: elektrycznej i akustycznej. Pierwsza z nich trafi na streamingi, a druga będzie dostępna wyłącznie w formie fizycznego nośnika CD, a żeby prezentów było mało, to całość zostanie wzbogacona o obszerny artbook ze zdjęciami Anny Bogusz, Piotra Lisa oraz Arkadiusza Śpiewaka, a także DVD z materiałami będącymi pamiątką z procesu tworzenia.
Korzenie projektu sięgają 2017 roku, kiedy to ukazał się pierwszy singiel pod tytułem Forbidden Muse (o nim więcej w dalszej części). Z kolei trzy lata później pojawił się utwór Dragging Corpses. Już wtedy Szajda w wywiadach dzielił się ze słuchaczami wizją pełnego albumu, jego kolorytu i formy. Skutecznie wzmagał apetyt u oczekujących na pełnograja. Niestety, tak jak i całą branżę, uderzył pandemiczny meteoryt, co spowodowało automatycznie spowolnienie prac nad dokończeniem materiału. Jednak, mając za sobą powyższe fakty i kilkukrotny odsłuch całości, śmiało mogę stwierdzić, że owa pauza bezapelacyjnie pomogła i wpłynęła korzystnie na ostateczną dojrzałość jedenastu kompozycji znajdujących się na Art Of Death.
Niewątpliwie, wyraźnie emanującą siłą debiutu Error Theory jest elastyczność i zmiennokształtność w warstwie muzycznej. Przemierzając przez tracklistę, o różnych porach dnia, refleksje dynamicznie ewoluowały zalewając moją głowę. Stanowi to argument, że dźwiękowa powłoka albumu nie jest zbiorem przypadkowych piosenek, tylko bytem o wiele bardziej złożonym. Pokusiłbym się w tej chwili o słowo koncept. Dużym atutem są również przemyślane, nierzadko trudne i niewygodne teksty, w których Szajda poruszył tematykę pogłębiającej się depresji, samotności, próby ucieczki od społeczeństwa, narkotyków, kończąc na samobójstwie. Oczywiście możemy powiedzieć, że takie historie znacznie bardziej przyciągają odbiorcę, i że pesymizm, a także różnej maści tragedie, zawsze lepiej się sprzedają, bo przecież karmimy się codziennie dramatami innych. Jednocześnie trzeba mieć naprawdę sporo odwagi, by pewne demony wypuścić z klatki i zaakceptować świadomość, że od tej chwili nie są one już wyłączenie twoją własnością. Warto zatem, słuchając tego albumu, a przede wszystkim zagłębiając się w treści, zastanowić się, czy w naszym otoczeniu nie ma tych, którzy potrzebują pomocy, a wstydzą się o nią poprosić.
Muzycznie Art Of Death nie przebiera w dźwiękach, tu nie ma lekkiego, radiowego grania (może za wyjątkiem wspomnianego już wyżej Forbidden Muse). To bezsprzecznie gratka dla fanów ciężkiej, jak cegła formy zdolnej do solidnego podrapania i wbicia pazurów. Otwarcie w postaci The End zwiastuje duszny, otulony gęstą mgłą klimat całego albumu. Idąc w głąb, będziemy mieli do czynienia z nastrojową sinusoidą. Jest to spowodowane dostosowaniem warstwy muzycznej do tekstów. Kiedy ciężar słów przygniata klatkę piersiową i dławi oddech, instrumenty swoją ekspresją czynią to samo, ale są też fragmenty, kiedy pojawia się lekkość, dzięki czemu dłoń nie zasłania ust, by powstrzymać ziewanie. Niewątpliwie u słuchaczy, pojawią się skojarzenia ze stylistyką nawiązującą do A Perfect Circle, Tool i początkowej kariery Katatonii. Będą one w pełni zasadne, natomiast każdy utwór ma swoją unikatową powłokę, ten magiczny składnik X, który nie pozwala myśleć, że to wyłącznie marna próba odtworzenia.
Na znaczące podbicie wartości i urozmaicenie wpływają też znakomici goście, wśród których znaleźli się Lars Enok Åhlund (Soen), Zbyszek Florek (ex-Quidam), Bartosz Kossowicz (ex-Quidam, Collage), a wokalnie w dwóch kompozycjach uroku dodała Justyna Stadler – Szajda. Co istotne: powyżej wymieniony skład pojawił się przy realizacji części elektrycznej, przy akustycznej – zaaranżowanej na nowo – szeregi uzupełnili: Jacek Zasada (ex-Quidam), Paweł Hulisz (projekt Zenith acoustic). Słychać ogrom pracy włożonej w realizację tego przedsięwzięcia i w zupełności się nie dziwię, że potrzebował on większej ilości czasu, by ostatecznie zmaterializować się w takiej przemyślanej i w pełni dojrzałej formie.
Gdybym miał opisać muzyczną charakterystykę Art Of Death, nie zdradzając za wiele, napisałbym, że wariant elektryczny to urozmaicony dźwiękowy amalgamat, ze składowymi w postaci ostrych, jak kapsaicyna gitar, nostalgicznych i momentami przytłaczających linii wokalnych, a także potężnej ściany dźwięku generowanej przez energiczne i gęste połączenie bębnów i basu. Saxofon Åhlunda w utworze Sky Architect był dla mnie mocnym zaskoczeniem, niemniej teraz nie wyobrażam sobie numeru bez ścieżki tego instrumentu. To są właśnie te smaczki, które dodają uroku, nawet jeśli gatunkowo to ciężkie i mocne granie. Szajda i Górniewicz potrafią świetnie bawić się suspensem, co niejednokrotnie mnie wprowadziło w osłupienie. Szczególnie końcówki Shall Fall, Dragging Corpses czy Bleed Me Dry zmiatają pionki z planszy. A moim ulubionym fragmentem jest zdecydowanie Unholy. W tym utworze absolutnie wszystko się zgadza: komar nie kuca i mucha nie siada. Jedyny numer, który w mojej ocenie jest klimatycznie odklejony od reszty i nie magnetyzuje tak mocno, to ten z gościnnym udziałem Bartka Kossowicza, a mianowicie Forbidden Muse. Poprawna ballada, ale jak dla mnie, bez odpowiedniej siły przyciągania.
Wariant akustyczny to zupełnie inna historia. Po pierwsze: każda kompozycja została zaaranżowana od nowa, po drugie – pojawiły się w treści flet, trąbka i klawisze, a po trzecie taka forma jest zdecydowanie bardziej intymna i wymaga większego zaangażowania ze strony słuchacza. Będąc szczerym, gdy osłuchałem się z wersją, w której latają żyletki, nie miałem poczucia, że wersja delikatna do mnie przemówi, bo widziałem ten projekt wyłącznie w ciężkiej estetyce. Oczywiście, od pierwszych dźwięków wiedziałem, że skrywa ciekawostki i konkretne punkty zaczepienia, ale nastrojowo czułem, że to nie siądzie. A jednak trafiło, siadło, zażarło i nie chce odpuścić. Tego oczekuję od muzyki, by zatrzymała, zachwyciła w najmniej oczekiwanym momencie. Dragging Corpses w delikatnej wersji kojarzy mi się z najlepszymi nieelektrycznymi momentami Porcupine Tree. Sky Architect w drugiej części promienieje od linii fletu, a snujący się powoli aksamitny cover Boys of Summer autorstwa Dona Henley’a, uzupełniony o wokal Doroty Wróblewskiej, jest w stanie uspokoić najbardziej potargany układ nerwowy. Nieelektryczne kompozycje zyskują z każdym kolejnym odsłuchem, a przekonałem się o tym najlepiej, gdy Forbidden Muse zatrzymało moje skupienie na dłużej. Niby ta sama linia wokalna, ale podparta ciekawszą aranżacją, zaczęła po czasie zbierać mój szacunek i jeśli mam wracać do tej kompozycji, to właśnie w tej odsłonie.