..jesień była, jest i będzie dla mnie zawsze porą roku stworzoną do podnoszenia refleksji na temat przemijania. Podczas minionych prób dreptania po tej nieuniknionej ścieżce, jaką wszyscy podążamy, zadawałem i zapisywałem sobie pytania, by wrócić do nich ponownie, gdy za oknem znowu przygaśnie światło i chandra zacznie wypływać także z kubka ciepłej herbaty z miodem. Te same znaki zapytania co roku przynoszą inne odpowiedzi i trudno mieć o to pretensje, wszak celem życia jest nieustanne poszukiwanie szczęścia i próba zrozumienia, czym naprawdę jest istnienie w zgodzie z samym sobą. Brzmi prosto, ale nikt do tej pory nie zaznaczył na mapie tego miejsca – określonego onegdaj przez starożytnych Greków jako Elizjum – w którym odpowiedzi już nigdy się nie zmienią. W te ponure, jesienne wieczory, wbrew pozorom, czuję spokój, bo muzyka, której słucham, rzuca niejednokrotnie drobne podpowiedzi i rysuje w myślach drogowskazy. W tym okresie szczególnie trafiają do mnie dźwięki z ograniczoną liczbą słów, a najlepiej, gdy ich nie ma wcale. Muzyka Mike’a Oldfielda, Jean-Michel Jarre’a, Andreasa Vollenweidera, Kitaro, Vangelisa czy mniej popularnego Sky zawsze stanowiła dla mnie tło do rozmyślań i była jednocześnie sposobem na przetrwanie tych nieznośnych i mrocznych miesięcy – aż do poczucia pierwszych promieni nowego słońca. Od tej jesieni do tego wybornego grona dołączy również nietuzinkowy, instrumentalny projekt Macieja Mellera i Roberta Kanaana – Elysium.
Pierwszego z nich – Macieja Mellera – doskonale kojarzonego z Quidam i Riverside, fani art-rockowego i progresywnego grania mogli poznać również z bardzo nieoczywistej i eksperymentalnej strony w ramach wydanego na początku tego roku albumu Hidden River. Meller plus gitara w wielu różnych ekspozycjach i nic więcej. Mówi się często, że niewiele znaczy wiele. Wspomniany album jest tego najlepszym wyrazem.
Robert Kanaan – kompozytor, muzyk i producent, głównie komponujący dla teatru, radia i widowisk artystycznych. Ma na swoim koncie wydawnictwa muzyczne takie jak Gaja, Primavera, Misterium Światła i Ciemności czy Sonata Belzebuba. Jest również artystycznie blisko związany z Teatrem Miejskim im. Witolda Gombrowicza w Gdyni od 1995 roku aż po dzień dzisiejszy.
Pytanie, które należy tutaj postawić – jak to możliwe, że pozornie tak odległe światy obu z nich splotły się w projekcie Elysium? Odpowiedź widzę tylko jedną: muzyka i sztuka nie mają granic i dopóki człowiek będzie chciał pozostać aktywny w tej materii, nigdy to się nie zmieni.
Gdy przesłuchałem ten album pierwszy raz, wiedziałem doskonale, że do niego wrócę niejednokrotnie. Nie tylko ze względu na fakt obecnej aury, dobrego sklejenia się z moim nastrojem, ale przede wszystkim dlatego, że ta muzyczna treść posiada głębię, jakiej dawno nie odczułem tak osobiście. Rzadko zdarza się w moim przypadku, by pojawiła się płyta, której każda z kompozycji mogłaby być osobnym rozdziałem w życiu. Dwanaście utworów znajdujących się na Elysium interpretuję jako różne stany, w jakich znajdujemy się w ciągu naszej ziemskiej wędrówki.
Rozpoczynający Olympics nawiązuje do towarzyszącej nam przez całe życie nieustannej rywalizacji. Głębokimi, pulsującymi syntezatorami wprowadza nastrój niepokoju, jaki towarzyszyć może człowiekowi podczas wiecznego wyścigu. Słychać w nim również wyraźne zmiany tempa, ostrzejszą gitarę Mellera, co może symbolizować również znój i trud, na końcu którego wytrwali znajdą ukojenie w postaci drogowskazu na Pola Elizejskie.
Rush – mimo floydowskiej, nostalgicznej i delikatnej gitary oraz towarzyszących jej subtelnych, punktowych klawiszy – jest dla mnie obrazem pośpiechu i wiecznej pogoni za czymś, czego sami tak naprawdę nie potrafimy zidentyfikować. Burzliwe frazy przesterowanej gitary, przerywające spokojny nastrój, są dowodem, że nawet gdy na chwilę zatrzymamy pęd wokół nas, po chwili znów musimy go wznowić, bo cisza i spokój nie mogą trwać wiecznie.
Into the Dark zajmuje moją głowę w całości i nie opuszcza jej do końca trwania płyty. Wchodzenie w ciemność też może być czymś pięknym i oczyszczającym. Słuchając tego dialogu gitary i klawiszy, zamknijcie oczy na moment. Zobaczycie ciemność, ale nie jest ona w tym wypadku dołująca i dławiąca oddech. Jest pewnego rodzaju wyciszeniem, a ulotna solówka gitarowa w ostatnich sekundach kompozycji może posłużyć jako ukryty drogowskaz, gdy na moment zgubimy właściwą ścieżkę.
Road to Elysium, Hope i It’s Alright Now określiłbym stanem, w którym człowiek – po burzliwym etapie – dochodzi do refleksji, że wie, co chce osiągnąć i dokąd zmierza. Jednocześnie doświadcza również akceptacji i stoickiej natury rzeczy, że na pewne kwestie nie ma wpływu, więc się z nimi pokojowo godzi. Instrumentalnie, we wszystkich trzech kompozycjach, bardziej zwracam uwagę na klawiszowe przestrzenie i obrazy, które tworzy Kanaan. Mellerowska gitara jest dopełnieniem, ale cały pejzaż malują jednak białe i czarne.
Free Fall i Towards Silence są w dalszym ciągu etapem dążenia do spokoju i szczęścia. Powolne opadanie w kierunku ciszy kojarzyć się może z mniejszą grawitacją, a co za tym idzie – sytuacją, gdy nie mamy problemów na tyle dużych, by ich ciężar nas przytłaczał.
Shades posiada o wiele więcej odcieni. Gitarowe, zmienne tempo, w tle pulsacyjna perkusja i wydłużone klawisze ilustrują wejście człowieka poszukującego w etap o różnej kolorystyce. Momenty radosne przeplatają się z tymi nacechowanymi negatywnie, ukazując niejednostajność, jaka towarzyszy nam codziennie. Nawet czarny i biały kolor mają swoje odcienie.
Long Voyage, tętniące gęstą, ponad minutową solówką Mellera, uzupełnioną przez punktowe, syntezatorowe akcenty, interpretuję jako krok przed osiągnięciem zamierzonego celu. To długa refleksja, która zabiera nas do wspomnień dawno nieodwiedzanych. Moment, by przeanalizować dotychczas wykonane kroki i podjęte decyzje – ale bez żalu i trwogi, że mogło być inaczej. Ta kompozycja to wehikuł czasu, nad którym mamy pełną kontrolę.
Starry Night jest jednocześnie wejściem do Elysium, jak i klamrą zamykającą całą wędrówkę. Na końcu pojawiają się pytania i wątpliwości, ale ostatecznie nie mają one znaczenia. Liczą się wspomnienia i doświadczenia, bo one prawdziwie czynią nas szczęśliwymi. Gitara w tym utworze wpływa na mnie tak mocno i głęboko, jak ta knopflerowska z Brothers in Arms. Proszę mnie za to nie karcić, ale w tym przypadku nie zwracam w ogóle uwagi na klawisze. Meller przeszedł sam siebie. Dawno nie słyszałem tak emocjonującego zakończenia. Nie umiem nic mądrzejszego tutaj napisać. Dziękuję – ze wzruszeniem w oczach.