W lipcu 2022 roku w mediach pojawiła się informacja, że niemiecko-szwedzka kapela Lucifer podpisała kontrakt ze znaną wytwórnią Nuclear Blast i jest w trakcie prac nad swoim piątym studyjnym krążkiem. Ukazał się on pod koniec stycznia. A został zatytułowany po prostu „V”. A jaka jest to propozycja? Bez wątpienia najlepsza w karierze.
Historia grupy Lucifer sięga 2014 roku. Powstała ona w Berlinie na zgliszczach duetu The Oath, który tworzyły Szwedka Linnéa Olsson oraz Niemka Johanna Sadonis (Platow). Ta druga do współpracy zaproszono pozostałych muzyków sesyjnych z The Oath. Z kolei miejsce Olsson zajął brytyjski gitarzysta Gaz Jennings. W tym właśnie składzie powstał debiutancki album Lucifer. Po dwóch latach Jennings opuścił zespół, zastąpił go później mąż Sadonis, a mianowicie Nicke Andersson. Formacja przeniosła się do Sztokholmu i rozpoczęła pracę nad kolejną płytą Lucifer II. Ostateczny skład grupy wykrystalizował się w 2019 roku, kiedy to powstawał trzeci krążek.
Artyści jasno deklarują, że inspirują się twórczością takich zespołów, jak Black Sabbath, Deep Purple czy Steppenwolf. Po takim stwierdzeniu można byłoby spodziewać się kolejnej grupy z cyklu retro. Po części rzeczywiście tak jest, ponieważ echa wspomnianych zespołów słychać doskonale w kompozycjach Lucifer. Jednak całość ma w sobie spory powiew nowoczesności. Myślę, że porównanie do innej skandynawskiej grupy Ghost, która zresztą zaprosiła na kilka koncertów właśnie formację pod dowództwem Johanny Sadonis, nie będzie czymś chybionym. To nie koniec podobieństw. Jak wiemy w Ghost na czele stoi papież Papa Emeritus, a w Lucifer liderką jest kapłanką z koloratką.
Gdyby ktoś zastanawiał się, czy inspiracje Black Sabbath lub Deep Purple są prawdziwe, to wystarczy posłuchać otwierającego całość Fallen Angel. To kompozycja, która atakuje charakterystycznym, pełzającym riffem w zwrotce, którego autorem spokojnie mógłby być Tony Iommi. Na początku pojawia się natomiast motyw, który brzmi jak wariacja “purpurowego” Black Night. At the Mortuary to kolejna propozycja z topornym riffem w stylu legendarnego kwartetu z Birmingham. To bez dwóch zdań solidny początek płyty.
Nie samymi latami siedemdziesiątych inspirują się jednak muzycy Lucifer. W ich muzyce nie brakuje także momentów żywcem wziętych z kolejnej dekady. Są więc stadionowe refreny (Maculate Heart, The Dead Don’t Speak) czy dopieszczone riffy gitarowe w stylu protoplastów glamowego grania (A Coffin Has No Silver Lining). Kiedy muzycy natomiast zwalniają, jak chociażby w Slow Dance In A Crypt, nie wypada to blado na tle pozostałych utworów. Nawiasem mówiąc: na szczególną uwagę w tej kompozycji zasługuje przyjemnie bluesujące solo. Zresztą całość utrzyma jest w klimacie zadymionego baru, pełnego ludzi, o których Fish z Marillion pisał, że kreślą mokre kręgi na blacie i marnują swój czas.
Słuchając V raz po raz utwierdziłem się w przekonaniu, że wszyscy członkowie zespołu zasługują na wyróżnienie. Każdy z nich ma swoje momenty na płycie. Nicke Andersson raz bębni jak Phil Rudd z AC/DC, by po chwili nabrać dynamiki godnej Iana Paice z Deep Purple. Basista Harald Göthblad już w pierwszych dwóch kompozycjach brzmi niczym Geezer Butler (jego partie zdecydowanie są słyszalne). Gitarzyści Linus Björklund oraz Martin Nordin również pokazują, że stać ich na wiele. Grają precyzyjnie, aczkolwiek momentami do bólu sterylnie. Zresztą odniosłem wrażenie, że w porównaniu do wcześniejszego albumu, ten najnowszy posiada aż zbyt klarowne brzmienie, przez co muzyka Lucifer straciła trochę ze swojego charakteru.