Minął już miesiąc od premiery I Got Heaven, najnowszej płyty amerykańskiego zespołu Mannequin Pussy. Zaplątany w obowiązki studenckie nie mogłem się doczekać, by w końcu napisać coś o tym krążku. Przenieśmy się więc do tytułowego nieba.
I Got Heaven to połączenie indie rocka z szeroko pojętym punkiem. Mamy tutaj delikatne gitarowe riffy, łagodny śpiew, wesołe melodie, ale też agresywny przester, scream i smutek. Miesza się tu wiele rzeczy. Czuć tu klimat indie, ale też hardcore czy garage punku. Dziwne to połączenie, więc ciężko jest to zrobić tak, by utwory stworzyły spójną i przyjemną do odsłuchu całość. Filadelfijskiej grupie udało się to jednak wykonać wręcz bezbłędnie. Piosenki idealnie się ze sobą przeplatają. Zmiany atmosfery nie wyprowadzają z równowagi, a nie jest to takie oczywiste. Na płytach, które bawią się emocjami, może to się bowiem zdarzyć. Tutaj zadziało się coś przeciwnego. Każda kolejna kompozycja sprawiała, że byłem coraz bardziej zaciekawiony, co przyniesie kolejna. Czy sprawi, że będę chciał obejrzeć jakiś nostalgiczny film, jak w przypadku utworu Sometimes? Czy może roztrzaskać talerz słuchając OK? OK! OK? OK!?
Nowe wydawnictwo Mannequin Pussy brzmi po prostu świetnie. Producenci wykonali kawał dobrej roboty. Szczerze mówiąc, dawno nie słyszałem tak dobrze wyprodukowanej płyty. Wszystko tu ze sobą się klei, nie ma zgrzytów. Chyba najbardziej spodobał mi się przester na basie, który wgniata w podłogę w cięższych momentach płyty. Największe wrażenie zrobiły jednak na mnie wokale. Energia Marisy Dabice jest wręcz nieprawdopodobna. Słychać i widać to na koncercie dla World Cafe nagranym krótko po wydaniu płyty. Ma głos, który potrafi przestraszyć, ale i uspokoić. Czuć, że daje z siebie wszystko w trakcie śpiewania i sprawia jej to ogromną przyjemność. Ogólnie I Got Heaven to była bardzo emocjonalna. Marisa w wywiadzie przeprowadzonym dla wspomnianego serwisu stwierdza, że każde słowo i przekleństwo są celowe i mają odzwierciedlać to, jaką jest naprawdę osobą.