..na wstępie należy powiedzieć, że omawiany poniżej Heavy Lifting tak naprawdę nie powinien być traktowany jako album ze stajni MC5. Okładka może i zawiera logo legendarnego zespołu, ale jest to dzieło Wayne’a Kramera, który jako gitarzysta i autor tekstów był ważnym i nierozłącznym elementem MC5. Nie można zatem bezpardonowo rzucać na wiatr stwierdzeń, że nowy materiał, który właśnie został zaprezentowany światu, to wspomniana grupa w czystej postaci. W momencie rozpoczęcia prac i procesu tworzenia, jedynymi, wciąż żyjącymi członkami zespołu, byli: Kramer, a także perkusista Dennis Thompson, który zaprezentował się tylko w dwóch kompozycjach. Ciekawostką jest również fakt, że na kilka miesięcy przed premierą Heavy Lifting obaj muzycy odeszli, co czyni ten album najpewniej ostatnim w dorobku MC5. Chyba, że w archiwach odnalezione zostaną niepublikowane nagrania, które będą wystarczająco dobre, aby ujrzeć światło dziennie. Czas pokaże.
Przejdźmy zatem do omówienia zawartości trzeciego w dyskografii krążka MC5, na który przyszło fanom (o ile tacy jeszcze żyją) czekać aż 53 lata. W skrócie bym napisał, że mamy do czynienia z poprawnym materiałem, który nie wywołuje efektu opadającej szczęki. Numery doskonale znane z Back In The USA albo genialnego High Time są w każdym calu nadal niedoścignione. Nawet, jeśli Kramerowi bardzo zależało, by ten stan rzeczy zmienić. Nie dziwi zatem fakt, że utwory zaprezentowane na Heavy Lifting tematycznie i formą bliżej leżą tych tworzonych przez ostatni filar w jego solowej karierze, co niewątpliwie może przypaść do gustu osobom, które dobrze odnajdują się w brzmieniach lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Ciężko w końcu grać punka mając ponad 70 lat na karku!
Pośród 13 piosenek znajdziemy heavymetalowe odłamki, usłyszymy instrumenty dęte, a nawet wskoczymy na funkową falę. Ostatecznie mamy do czynienia głównie z pospolitym, niekiedy mocniejszym i cięższym rock’n’rollem. Nie da się ukryć, że spore zasługi powinno się przypisać gościom, których na tym albumie jest co niemiara. Slash, Tom Morello, Vernon Reid, Don Was, Tim McIlrath i kilku innych wpłynęło na ostateczne brzmienie całości. I tutaj, niestety, pojawia się smutna refleksja, że utwory z ich udziałem brzmią solidnie i skupiają uwagę, pozostałe zaś przelatują przez przestrzeń między uszami, podobnie jak efekt uboczny jelitówki przez żołądek. A na dodatek, otwierający, tytułowy numer w okolicach dwudziestej sekundy zawiera, mówiąc nieparlamentarnie, zerżnięty riff z ponadczasowego Stargazer zespołu Rainbow. Po czymś takim, nawet gościnny występ Toma Morello nie pomógł.