O tym, że jestem pod ogromnym wrażeniem twórczości Neala Morse’a, wspominałem już kilkukrotnie w związku z premierą dwuczęściowego albumu koncepcyjnego opowiadającego historię bibiljnego Józefa pod koniec 2023 oraz na początku tego roku. Muszę także dodać, że jestem również pod dużym wrażeniem jego płodności artystycznej. Niecałe 10 miesięcy po premierze The Joseph Part Two – Restoration otrzymaliśmy od niego kolejny, pełnowymiarowy premierowy materiał. Tematyka również zahacza o kwestie religijne, a No Hill For A Climber to dzieło z najwyższej półki.
Tym razem historia powstania tego albumu różni się od tej, która stała za poprzedniczkami. Sam zainteresowany w wywiadach wspominał: Zacząłem myśleć o planach na 2024 rok, a wtedy moja żona zasugerowała, że powinienem pomyśleć o zrobieniu czegoś z niesamowicie utalentowanymi młodymi chłopakami, których mamy tutaj lokalnie – takimi jak Chris Riley, Andre Madatian i Philip Martin. Wiedziałem, jak dobrzy są, grając z nimi na naszych koncertach bożonarodzeniowych i innych wydarzeniach. Skład nowego projektu, który ostatecznie przyjął nazwę Neal Morse & The Resonance uzupełnili: perkusista Joe Ganzelli oraz wokalista Johnny Bisaha.
To właśnie wysokie rejestry wokalne Bisahy stały się wartością dodaną na No Hill For A Climber, ponieważ jak sam Morse wyjaśnia w rozmowie: Komponując płytę miałem w głowie wysokie wokalne rejestry, skontaktowałem się więc z Johnnym, ten przyszedł, posłuchał tej muzyki, a następnie zaczął śpiewać. Wtedy pomyślałem: To jest ten gość. Koncepcja i kształt płyty przypominają wcześniejsze dokonania Neala Morse’a z okresu Spock’s Beard. Sam muzyk wspomina o podobieństwach do takich dokonań jak Bridge Accross Forever czy V. Równocześnie należy podkreślić, że podobieństwo to i inspiracje właściwie dotyczą wyłącznie kwestii strukturalnych. Wspomniane albumy mają na początku i końcu dwie długie suity, a w środku kompozycje o średnim, jak na standardy rocka progresywnego, czasie trwania (5-6 minut). Nie inaczej jest w przypadku No Hill For A Climber.
Każdy album Neala Morse’a to nowa historia, a sposób w jaki potrafi on łączyć pozornie różne od siebie części w pełnowymiarową kompozycję jest niesamowity i imponujący. Już w otwierającej suicie Eternity in Your Eyes mocno to słyszymy. Intro niczym z klasycznego filmu sprzed kilku dekad przecina się z syntezatorowymi brzmieniami i solidną sekcją rytmiczną w duchu kultowej supergrupy Transatlantic. Takich inspiracji nie słyszałem u Morse’a od czasu The Absolute Universe, któremu stuknęło niedawno trzy lata.
Właściwie mamy tutaj do czynienia z jednym wielkim miksem dźwiękowych pejzażów: od orkiestrowych brzmień, przez funk i jazz, aż po bluesujące gitary i organy Hammonda. Wielowątkowość tego utworu sprawia, że można uśmiechnąć się pod nosem. Słychać bowiem pewne charakterystyczne patenty Morse’a z poprzednich dokonań, które zostały jednak skontrastowane z zupełnie nowymi brzmieniami. To, że nad kompozycją wspólnie z Morse’m pracowali Andre Madatian i Chris Riley, pozwoliło wykrzesać coś świeżego i będące symbolem wysokiej jakości. Tak, oto prawdziwa uczta na sam początek albumu.
Jeśli jednak można było odnieść wrażenie, że w Eternity… było aż nadto eksperymentów to kolejny utwór na płycie – Thief – pokazuje, jak bardzo mogliśmy się pomylić. To chyba najbardziej nieoczywista odsłona Neala Morse’a, jaką kiedykolwiek słyszałem. Jest tutaj dużo jazzu, a i inspiracja King Crimson z lat 70. chyba nie jest tu przypadkowa. Jeśli ostatnie dzieła Morse’a niosły ze sobą radość i pozytywność, tak w Thief uświadczymy sporo mroku. Wystarczy posłuchać środkowej części utworu, która pozornie chaotyczna podkreśla dramatyzm całej kompozycji, by zamilknąć, a następnie w kulminacyjnym momencie zakręcić pełne koło wracając do pierwotnego motywu.
W kontraście stoi All the Rage, który najbardziej przypomina ostatnie dokonania artysty. Sam zainteresowany wyjaśniał w rozmowach: To drugi utwór, który nagrałem z chłopakami. Chcieliśmy uzyskać wrażenie występu na żywo, więc graliśmy razem i bez metronomu, co stało się dla mnie pewnym wyzwaniem podczas sekcji solowej na fortepianie! Jestem bardzo zadowolony z tego, jak wyszła ta piosenka i naprawdę czuję, że słychać w niej energię zespołu! Efekt jest naprawdę imponujący i życzyłbym sobie oraz słuchaczom, by ta kooperacja trwała jak najdłużej.
Ever Interceding ma w sobie coś z klimatu Bon Jovi, mimo, że jedyne podobieństwo to sięgnięcie po 12-strunowego akustyka. Po subtelnym intrze wokal Bisahy zaczyna swoją opowieść. Nie wiem, czemu, ale odniosłem wrażenie, że to właśnie szkic tej kompozycji musiał pokazać mu Morse w trakcie spotkania. Wyszło bardziej niż genialnie. To chyba mój faworyt na całej płycie, choć tak naprawdę ciężko wybrać mi wyróżniający się utwór, bo całość jest po prostu niesamowita i trzyma wysoki poziom. Na deser epicka, tytułowa suita, która spina podniosłą klamrą całość tego krążka. Neal Morse nie byłby sobą, gdyby nie wplótł w całość mały smaczek. Na koniec tej suity kwartet smyczkowy gra jej główny motyw i jest to doskonałe zwieńczenie tej historii.