Od lat jestem pod ogromnym wrażeniem regularności z jaką formacja Saxon wydaje kolejne albumy. Jeden z najważniejszych brytyjskich zespołów w świecie metalu właśnie wypuścił w świat – uwaga! – 24. studyjny krążek. I to niecałe dwa lata po niesamowicie udanym Carpe Diem. Dodam jeszcze, że w 2023 Biff Byford i spółka zaprezentowali drugą część „cudzesów” w postaci wydawnictwa More Inspirations (pierwsza ukazała się w… 2021, więc grupa nie pozwala o sobie zapomnieć). No cóż, takie tempo jest naprawdę imponujące. Zwłaszcza, że zespół nie obniża lotów, jeśli chodzi o „studyjniaki”.
Hell, Fire and Damnation brzmi niesamowicie ożywczo. Z jednej strony to zasługa, już po raz kolejny, producenta Andy’ego Sneapa, który potrafi wyciągnąć z takiej muzyki wszystko, co tylko najlepsze (w kwestii produkcji wsparł go ponownie wokalista Saxon). Z drugiej kluczowa wydaje się zmiana w składzie zespołu. Pokład opuścił gitarzysta Paul Quinn, a na jego miejsce zatrudniono Briana Tatlera z legendarnej formacji Diamond Head. Choć na najnowszej płycie pojawiły się partie Quinna, to jednak za większość z nich odpowiada nowy muzyk oraz Doug Scarratt. W związku z tym od razu nasunęła mi się analogia z Judas Priest, którzy po dołączeniu Richiego Faulknera złapali wiatru w żagle. I to samo czuć na Hell, Fire and Damnation. To kolejny udany album w bogatej dyskografii Saxon.
Oczywiście, zespół nie wymyśla się na nowo, nie próbuje na siłę eksperymentować, żeby pozyskać jakąś inną grupę słuchaczy. Nie ma tu rewolucji, ale przecież fani nie oczekują tego od muzyków. Fani Saxon czekają na kolejną dawkę mocnych riffów, chóralnych refrenów i porywających galopad. To wszystko na Hell, Fire and Damnation się znalazło. Muzyczny koktajl przygotowany przez zespół w 2024 roku smakuje dobrze. Zacznijmy od „prawdziwego” otwieracza w postaci utworu tytułowego, który jest poprzedzony The Prophecy, intrem z udziałem aktora Briana Blesseda. To iście metalowy hymn, w którym nie brakuje zapamiętywalnego riffu i stadionowego zaśpiewu. No i jest także miejsce na gitarową solówkę, która pojawia się w środku numeru. Obowiązkowo trzeba także pochwalić Biffa Byforda, który dosłownie kilka dni temu skończył 73 lata, a głos ma nie do zdarcia.
Po nim następuje Madame Guillotine rozpoczynający się od wyrazistego basu Nibbsa Cartera i… odgłosu opadającego ostrza gilotyny. Wrażenie robi ponadto główny, taranujący wszystko wokół, motyw gitarowy, a ciarki powoduje gwałtowna zmiana nastroju tuż przed trzecią minutą, w którym znowu daje o sobie znać pełna wdzięku solówka. Dalej mamy m.in. mknący przed siebie i brzmiący przepotężnie Fire and Steel, pełny galopad Kubla Khan and the Merchant of Venice, klasycznie heavymetalowy Pirates of the Airwaves z dodanymi zakłóceniami fal radiowych czy czadowy Super Charger, który zamyka w sposób ognisty, trwający nieco ponad 40 minut, album Hell, Fire and Damnation. Materiał mnie nie zawiódł, choć stawiam go ciut niżej niż dwa poprzednie krążki – Thunderbolt i Carpe Diem – które rozłożyły mnie na łopatki, a tu tego trochę zabrakło (np. Witches of Salem ciut odstaje od reszty, bardzo równego, albumu). Co nie zmienia faktu, że zespołu Saxon w XXI wieku nie dotknęły drastyczne wahania formy. To naprawdę jest imponujące.
Jeśli chodzi o teksty, nie brakuje tematów historycznych. Mamy wspomnienie bitwy pod Hastings, czyli starcia w trakcie inwazji Normanów na Anglię (1066), jest opowieść o Marii Antoninie, którą, w związku ze zdradą stanu, ścięto na gilotynie (w Madame Guillotine Byford ironicznie śpiewa „Proszę, nie trać głowy”), a Kubla Khan… przypomina o spotkaniu Marco Polo z tytułową postacią, a mianowicie zdobywcą Chin i wielkim chanem mongolskim. Ponadto jest coś o walce dobra ze złem (Hell, Fire and Damnation), UFO (There’s Something In Roswell) czy polowaniach na czarownice (Witches of Salem).