Taylor Swift – „The Tortured Poets Department”

Lista utworów:

1. Fortnight
2. The Tortured Poets Department
3. My Boy Only Breaks His Favorite Toys
4. Down Bad
5. So Long, London
6. But Daddy I Love Him
7. Fresh Out the Slammer
8. Florida!!! (featuring Florence and the Machine)
9. Guilty as Sin?
10. Who’s Afraid of Little Old Me?
11. I Can Fix Him (No Really I Can)
12. Loml
13. I Can Do It With a Broken Heart
14. The Smallest Man Who Ever Lived
15. The Alchemy
16. Clara Bow

17. The Black Dog
18. Imgonnagetyouback
19. The Albatross
20. Chloe or Sam or Sophia or Marcus
21. How Did It End?
22. So High School
23. I Hate It Here
24. Thank You Aimee
25. I Look in People’s Windows
26. The Prophecy
27. Cassandra
28. Peter
29. The Bolter
30. Robin
31. The Manuscript

Słuchając najnowszej płyty Taylor Swift bardzo łatwo ulec pokusie i stwierdzić, że to kolejny komercyjny krążek artystki, ponownie wracający do idei przerabiania na wszelkie możliwe sposoby jej romantyczny związków. Projekt The Tortured Poets Department oferuje jednak dużo więcej, zarówno w swojej podstawowej 65-minutowej, jak i rozszerzonej 122-minutowej wersji The Anthology. Aby umiejętnie do niego podejść trzeba nie tylko być świadomymi spuścizny Swift, jej źródeł w country, statusu globalnej gwiazdy mega-mainstreamu, ale także koncepcji albumów terapeutycznych.

Napisana w czasie trasy The Eras Tour i w czasie zawirowań miłosnych artystki, płyta ta kontynuuje praktycznie wszytkie motywy, którymi Swift zyskała swoją oszałamiającą sławę – mamy bardzo zgrabnie napisane teksty, porządny warsztat kompozytorski, perfekcyjnie dopracowaną produkcję i przemyślany pomysł na cały projekt. No i oczywiście historie o miłości. Nic, tylko zapętlać, wzruszać się i poklepywać Taylor po plecach. Albo, co równie popularne, palić na stosie za nijakość, brak radykalnego progresu artystycznego i czelność do eksplorowania swojej kobiecej emocjonalności w popowy/przystępny sposób. Jeśli jednak przyjmiemy którąkolwiek z tych dwóch perspektyw, tracimy z horyzontu coś, co sprawia, że TTDP to jeden z najciekawszych projektów w dyskografii Swift.

W lepszym odbiorze płyty pomoże zrozumienie faktu, że każdy z 16 utworów podstawowej krążka należy ukontekstowić w specyficznej relacji między autorką, jej partnerami (byłymi i obecnym), oczekującą, wymagającą i oceniającą publiką, oraz stanami emocjonalnymi, które je wszystkie ustawiają. Tekstowo widać tutaj ogromny warsztat i doświadczenie, garściami czerpiące z dziedzictwa country, w którym przecież opowiadanie historii jest elementem definiującym gatunkowość. Swift w swojej twórczości, zwłaszcza po 2012 roku i Red łączy to z umiejętnie skrojoną popową estetyką.

Jeśli jednak na Midnight pojawiło się dużo prostych schematów, skrojonych pod TikToka, na TTPD mamy powrót do formy. Pomogło w tym dwóch stałych współpracowników Swift – Jack Antonoff i Aaron Dessner. Ich udział w ukształtowaniu całości projektu nie tylko był uzupełnieniem, ale jest wręcz warunkujący jej charakter. Utwory, będące rezultatem pracy z Antonoffem są brzmieniowo bardziej popowe i skierowane do szerszej publiki. To jednak Dessner serwuje najlepsze momenty płyty, wprowadzając charakterystyczną dla siebie głębię, nostalgię, szczyptę refleksji i siłę przekazu. Jednocześnie jednak nie ma wątpliwości, że to całe trio Swift-Antonoff-Dessner stworzyło dzieło spójne estetycznie i z bardzo wyraźnym przekazem.

Piosenkami, które wyróżniłbym w tym kontekście, są przede wszystkim te stworzone przy współpracy z Aaronem Dessnerem. So Long, London, But Daddy I Love Him, Loml i Clara Bow to prawdopodobnie najlepsze momenty tego krążka. Na uwagę zasługuje jednak także współpraca z Florence + the Machine, która zaowocowała największym przebojem TTPD, czyli Florida!!!. Ta zaczyna zresztą serię potencjalnych singli i potencjalnych hitów albumu w postaci Guilty as Sin? i Who’s Afraid of Little Old Me?, czy Lana-Del-Reyowy I Can Fix Him (No Really I Can). To tylko pokazuje, że poza charakterem concept albumu, bo TTPD nim niewątpliwie jest, znajduje się tu też dużo pojedynczych piosenek, które spokojnie mogą działać samodzielnie z podobną mocą.

Jednocześnie warto nadmienić, że opublikowana dwie godziny po podstawowej wersji albumu TTPD: The Anthology jeszcze bardziej pogłębia płytę, zwłaszcza artystycznie i potwierdzając jak duże znaczenie mają kolaboracje producenckie. Na 15 dodatkowych utworów, aż 12 to efekt współpracy z Aaron Dessnerem, dzięki czemu The Anthology samodzielnie spokojnie mogłoby zostać uznane zapewne największym czysto artystycznym osiągnięciem Swift po Folklore.

Na TTPD nie ma więc zbyt wielu muzycznych odpowiedników gotcha journalism poza okazjonalnymi romansami z intertekstualnością, nie ma 15-sekundowych fragmentów, które mają nas złowić i zmusić do przesłuchania reszty. Ten album to lektura, której trzeba poświęcić czas, przesłuchać kilkukrotnie, przeczytać teksty, wczuć się w osobę, która przeszła dramaty osobiste i próbuje sobie z nimi poradzić, będąc teraz już kimś innym.

To, co można zarzucić TTPD to monotonia brzmieniowa, która jest wręcz zbyt perfekcyjnie stała, jednolita i arcyantyeksperymentalna. To jednak jedynie podkreśla to, na czym ta płyta stoi, a jest to storytelling, służący przepracowaniu chaosu emocjonalnego, w którym Swift się znalazła. Dlatego właśnie tej płyty – w wersji podstawowej czy The Anthology – nie można oceniać jakby było to kolejne wydawnictwo skrojone na sukces komercyjny, którym niewątpliwie oczywiście będzie. Myślmy o niej jak o Swiftowej wersji In the Wee Small Hours Franka Sinatry, Blood on the Tracks Boba Dylana, 808s & Hearbreak Kanye Westa, albo nawet St. Anger Metallici. TTPD prawdopodobnie nie jest ani tak wybitna jak dwie pierwsze, ani tak wpływowa jak album Westa, ani tak radykalna jak znienawidzony (choć przeze mnie ukochany) krążek legendy metalu. Ale, raz jeszcze, nie o to chodzi. Zamysł tej płyty można zrozumieć i pojąć dopiero po odrzuceniu uprzedzeń, oczekiwań czy naszych własnych przyzwyczajeń do standardowych wyznaczników, którymi oceniamy popowe płyty. Kontekstualne czytanie TTPD jest nie tylko wartościowym dodatkiem, ale kluczem o dużo większym znaczeniu niż w przypadku jakiegokolwiek wydawnictwa Swift.

Mając to na uwadze, nie jestem pewien czy możemy mówić tu o albumie, który zostanie okrzyknięty arcydziełem. TTPD będzie na pewno polaryzujące, bo fani dostali to, czego treściowo oczekiwali i do czego byli w dużej mierze przyzwyczajeni. Żadnego nowego, ciekawskiego słuchacza jednak nie przyciągnie, chyba, że ten zainwestuje czas i siły w tzw. close listening, próbując wejść w emocjonalną skórę Swift. Nie zmienia to jednak faktu, że TTPD to powrót do standardów czy potencjału artystycznego, którego doświadczyliśmy na duecie Folklore/Evermore.

Z drugiej strony absolutnie zrozumiały dla mnie będzie zawód, że nie dostaliśmy czegoś więcej, czegoś odważniejszego lub bardziej radykalnego; że potencjał największej artystki na świecie, która swoją potęgą już teraz bez wątpienia stoi obok The Beatles, Michaela Jacksona czy – jak to przyznała sama Courtney Love – Madonny, najzwyczajniej w świecie zmarnowała szansę na zrobienie czegoś kulturowo rewolucyjnego. Ale w sumie czy mogliśmy tego żądać? Czego w zasadzie oczekiwaliśmy? Muzyki eksperymentalnej? Ryzyka i podważania paradygmatów w stylu Beyoncé? To nie ta droga i należy z tym się pogodzić. Mamy tu raczej do czynienia z osobistą ewolucję poprzez introspekcje. Zamykanie rozdziałów, a nie otwieranie nowych. Właśnie to sprawia, że tak łatwo można zignorować głębię TTPD i prędko rzucić szybki komentarz, szukając poklasku w mediach społecznościowych, że to kolejne emocjonalne wymiociny, które nie wnoszą nic nowego.

Ja wybieram nieco inną ścieżkę, którą obieram słuchając nie tylko TTPD, ale i całej twórczości Swift. Nawet jeśli tworzy ona pewną kreację i teatralizuje swoje dramaty, prezentując bezpieczne ścieżki muzyczne, jednocześnie prowadząc wydumane, ale niezwykle zgrabne emocjonalnie narracje, to nie ma to znaczenia. Decyduję się na zawieszenie niewiary. Wtedy jestem w stanie porzucić swój podświadomy cynizm i krytyczny głos, mówiący, że to wszystko jedynie tworzenie swojej legendy i wykorzystywanie dramatu na potrzeby komercji. Mnie interesuje coś innego, dzięki czemu powstrzymuje się przed wydawaniem przedwczesnych osądów. To jak bardzo lecznicza może to być płyta, jak wiele osób potraktuje ją jako osobistą terapię, jako rozliczenie się z demonami przeszłości, jako zamknięcie dramatycznego rozdziału, czyli moc w potencjale recepcji tej płyty – tutaj tkwi wielkość tego projektu.