Muzycy nie wyszli na scenę razem, każdy przyszedł sam, od razu zasiadł do swojego instrumentu i zaczynał grać swoje partie. Każdy z tych osobnych fragmentów powoli stawał się Hope Drone, czyli piosenką rozpoczynającą występ. Przejścia między utworami były wręcz niesamowicie płynne. Ciężko jest mieć jakieś większe zastrzeżenia, co do setlisty. Zagrali po jednym kawałku z prawie każdego albumu i dwie nowe kompozycje. Pojawiło się The Sad Mafioso z F♯ A♯ ∞, World Police and Friendly Fire z Lift Your Skinny Fists like Antennas to Heaven, Moya z Slow Riot for New Zerø Kanada i First of The Last Glaciers z G_d’s Pee AT STATE’S END!. Biorąc pod uwagę, że piosenki GY!BE mają średnio 12 minut (tak, liczyłem), a te zagrane były dłuższe, jest to wręcz idealna ilość kompozycji na około dwugodzinny koncert. Co prawda, liczyłem na moje ulubione She Dreamt She Was a Bulldozer, She Dreamt She Was Alone in an Empty Field, ale przecież, jak wiadomo, nie można mieć wszystkiego.
Teraz skupmy się na czymś, co moim zdaniem, jest najważniejszym aspektem koncertów tego zespołu, czyli przejdźmy do emocji. Kanadyjscy muzycy zaoferowali nam prawdziwy emocjonalny rollercoaster. Radość, smutek, melancholia, złość. To tylko część tego, co można było poczuć słuchając tego występu. Przed wydarzeniem wiedziałem, że dźwięki, jakie udaje im się tworzyć są niepowtarzalne, ale nie miałem pojęcia, że usłyszenie ich na żywo zrobi na mnie aż takie wrażenie. Człowiek wchodził w wyjątkowy trans. Wszystko dopełniały aspekty wizualne wyświetlane na ścianie, które idealnie odpowiadały aktualnie granej muzyce. Najbardziej przypadł mi do gustu ten z samego początku koncertu, z jakby przesterowanym napisem “Hope” na szarym tle. Możecie zobaczyć to na zdjęciu głównym mojej relacji.