Zanim na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru, mogliśmy w akcji obejrzeć grupę The Raven Age. Jednym z jej muzyków i założycieli jest George Harris, czyli syn Steve’a. Zespół prezentuje ostre, energetycznie granie. Słychać w ich twórczości echa Iron Maiden, Bullet for my Valentine czy Avenged Sevenfold. Szczególnie wzruszająco zrobiło się przy „Grave of the Fireflies”, kiedy to arenę oświetlały światła z telefonów komórkowych. Wokalista The Raven Age, co chwila, zachęcał publikę do zabawy, a ta chętnie i żywo reagowała na prośby. Dodajmy, że zespół w październiku ponownie odwiedzi Kraków – tym razem zagra w klubie Kamienna 12.
Punktualnie o 20:56 wybrzmiały pierwsze dźwięki „Doctor, Doctor” od UFO. Utwór, który zarówno fanom, jak i ekipie technicznej zespołu, daje sygnał, że już wkrótce początek show. Chóralne zaśpiewy tysięcy gardeł z każdą sekundą narastały. Światła w arenie zgasły, a z taśmy poleciał motyw Vangelisa z filmu „Blade Runner”. Skoro trasa nawiązuje do płyty „Somewhere in Time” to monumentalne dzieło greckiego kompozytora idealnie wprowadziło w ten klimat. Po tak efektownym intrze przy pierwszych dźwiękach „Caught Somewhere in Time” krakowska Tauron Arena kompletnie odleciała. Niestety, na trybunach w tym, jak i w następnym utworze „Stranger in a Strange Land”, kiepsko było słychać wokalistę grupy Bruce’a Dickinsona. Na szczęście dalej było już tylko lepiej. Także w „Stranger…” – po raz pierwszy – ujrzeliśmy gigantycznego Eddiego w stylizacji z okładki singla.
Do następnego wykonania potrzebne było zainstalowanie gitary akustycznej dla Adriana Smitha, a w tym czasie Dickinson oddał się opowieści o polskich kiełbaskach, które uwielbia oraz o tym, co dzieje się za wschodnią granicą. Otrzymał także polską flagę, którą najpierw założył na siebie, a później na statyw mikrofonu Steve’a Harrisa. Podkreślił także, że ta trasa nawiązuje do historii, więc teraz trzy następne propozycje będą z nieodległej przeszłości, czyli z ostatniego krążka zatytułowanego “Senjutsu”. Usłyszeliśmy więc kolejno „The Writing on the Wall”, „Day of Future Past” oraz, proroczy zdaniem frontmana grupy, „The Time Machine”.
Kolejny tego wieczoru „The Prisoner” zabrzmiał podobnie mocno jak na studyjnym „The Number of the Beast”. Warto podkreślić, że w tym roku scenografia nie jest tak wielka, jak w poprzednich latach. Niemniej po obu stronach sceny znalazły się małe telebimy, gdzie wyświetlane były m.in. fragmenty teledysków. Z kolei „Death of the Celts” zabrzmiało jeszcze bardziej mocarnie niż na płycie. Choć dla mnie osobiście ten utwór to „The Clansman” w wersji 2.0.
Kiedy wokalista Iron Maiden powiedział o „morzu szaleństwa”, które widzi przed sobą, część publiczności spodziewała się najpewniej „Sea of Madness”. Kto jednak śledził wcześniejsze informacje o setliście wiedział, że następna kompozycja to jedyny przedstawiciel z albumu „Seventh Son of a Seventh Son”, czyli „Can I Play With Madness”. Po dotychczasowych „kolosach” był to dobry przerywnik, bo to szybki cios. Jak nie lubię tej kompozycji studyjnie, tak w warunkach koncertowych idealnie się wpasowała, a chóralne zaśpiewy i doskonała zabawa publiczności zdawały się to potwierdzać. Później wróciliśmy do roku 1986 i albumu „Somewhere in Time”. Czas na „Heaven Can Wait”. Na scenie ponownie pojawił się Eddie, a fani ujrzeli pojedynek między nim, a Dickinsonem, który „strzelał” do niego z wielkiego działa. Pirotechnika jak zawsze w przypadku Ironów na najwyższym poziomie.
Osobny akapit należy się legendarnemu utworowi, na który fani na całym świecie czekali 37 lat. Być może była to jedyna szansa, by usłyszeć na żywo „Aleksandra Wielkiego”. Monumentalny, epicki utwór sławiący Aleksandra Macedońskiego był momentem ogromnego wzruszenia, także dla mnie. Po 15 latach i 7 koncertach Żelaznej Dziewicy doczekałem się tego wspaniałego finału jednego z najlepszych albumów grupy. Mimo, że ciut wolniejszy niż studyjnie, stanowił bazę do niesamowitych popisów instrumentalistów. A ci są jak wino – im starsi, tym lepsi. W ogóle ten koncert stanowi doskonały dowód na to, jak wspaniała akustyka jest w krakowskiej hali.
Na koniec podstawowej części setu nie mogło zabraknąć dwóch z najbardziej znanych kompozycji grupy. Pierwsze dźwięki „Fear of the Dark” i publika zaczęła swój chóralny zaśpiew. Prym wiódł – jak zwykle – niezwykle energetyczny Bruce Dickinson, który biegał i skakał po scenie, jak za dawnych lat. Publika również mogła się wyszaleć. Taki to jest właśnie utwór. Na zakończenie tytułowy „Iron Maiden”, w którym po raz ostatni pojawił się Eddie. Nie mogło zabraknąć jego harców z Janickiem Gersem, który, a to biegał dookoła niego, a to przebiegał mu między nogami, by w finale deptać swojego białego Fendera Stratocastera.
Muzycy pożegnali się z fanami, ale było jasne, że ten wieczór się jeszcze nie skończył. Bisy rozpoczęły się od utworu „Hell on Earth” (kolejny przedstawiciel krążka “Senjutsu”). To doskonały utwór, który zyskuje w wersji “live”. „The Trooper” kolejny raz był jazdą „bez trzymanki”. Co prawda, Bruce już od jakiegoś czasu nie biega z wielką flagą i w mundurze kawalerzysty, to nadal jest to punkt obowiązkowy koncertów Iron Maiden. Na sam koniec „Wasted Years”. Nastąpiło dopięcie klamry.
Jeszcze długie minuty po zakończeniu koncertu słychać było echa wielkiego metalowego święta. Niewielu jest artystów, którzy występując rok po roku w naszym kraju, są w stanie wypełnić tak wielkie hale. Iron Maiden udało się to zrobić dwukrotnie w 2023 roku. Mój licznik koncertów Harrisa i spółki na razie zatrzymał się na ośmiu występach. Mam nadzieję, że to jeszcze nie koniec. A jeśli by się okazało, że tak – to i tak byłoby to piękne zwieńczenie mojej koncertowej historii.
Setlista:
- Caught Somewhere in Time
- Stranger in a Strange Land
- The Writing on the Wall
- Days of Future Past
- The Time Machine
- The Prisoner
- Death of the Celts
- Can I Play With Madness
- Heaven Can Wait
- Alexander the Great
- Fear of the Dark
- Iron Maiden
Bisy
- Hell on Earth
- The Trooper
- Wasted Years